2009 05 01-03 Tatry

{gallery}Fotografia/gory/2009_05_01_tatry{/gallery}

Dolina Pięciu Stawów Polskich
Trasę zaczynamy od parkingu w Polanie Palenice. Niestety- jest długi weekend majowy- tłum turystów. Tłoczno i gęsto jak w Biedronce przy kasie.  Całe rodziny, z dziećmi, z wózkami, z wszystkim. Odbywa się też pewnego rodzaju rewia mody. Słowo „turyści” to może trochę przesada. Większość z nich to po prostu (jak to nazywa mój mniej tolerancyjny kolega) sandałkowi cze lub też sandałkowi turyści. Jednym słowem- poruszamy się w składającej się z człapiących ludzi biomasie, która niesie nas mniej więcej w kierunku w którym podążamy. Ale nie przejmujemy się nic, albowiem za moment biomasa dotrze do Schroniska w Roztoce (nisko położone schronisko jakieś 20 minut spacerku od parkingu w Polanie) i tu nieco się rozrzedzi . Około połowa z sandałkowiczów z żalem uświadomi sobie, że to jednak nie jest ich dzień, i raczej sobie odpuszczą, kwitując swój marsz piwkiem w schronisku (lub dwoma), i mając nadzieję, że wykonane do tej pory zdjęcia wystarczą do późniejszych prezentacji w gronie znajomych.  A pozostała połowa biomasy posuwa się dalej do Wodogrzmotów Mickiewicza. I tu znów większa jej część , głównie ta zdyszana i wyposażona w ekwipunek bardziej odpowiedni do miejskiego lansingu niż łażenia po górach, dokona rewizji planów wycieczkowych po czym spłynie spokojnie z powrotem zaskoczona faktem, że szlak wiedzie nie dość, że pod górę to jeszcze przez lód, błoto i coraz głębszy śnieg.   Dalej pójdą już tylko turyści którzy wyposażeni są w dwie niezbędne rzeczy: podstawową wiedzę na temat warunków w Tatrach, oraz garderobę potrzebną do swobodnego poruszania się po górach zimą (z czego drugie wynika z pierwszego).  A my wraz z nimi. Ścieżka wspina się leniwie Doliną Roztoki by potem odbić z zielonego szlaku na stromy i śliski szlak czarny. Złażony, kruchy i pomarznięty śnieg czyni to podejście dość trudnym i powodującym refleksje na temat zbyt dużej ilości wypalonych papierosów oraz zbyt mało aktywnego trybu życia. Niektóre ścieżki w górach potrafią to aż za dobrze.  Ale niedługo potem docieramy do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, a błogi odpoczynek pod jego murami i widoki powodują zgoła odmienną od poprzedniej refleksję której jakże idealnym dopełnieniem byłby papieros i piwko. Tak to już jest. Można by tak siedzieć, gapić i chłonąć urok tego miejsca, ale trzeba powoli zbierać się do zejścia. A no to zahaczymy jeszcze oczywiście o Wielki Staw Polski , podejmiemy kilka prób uchwycenia klimatu na zdjęciach i zejdziemy szlakiem zielonym.  Sielankowość popsuł nieco helikopter TOPRu (a raczej cel jego przybycia), który wylądował jakieś 10 metrów od ścieżki którą szliśmy. Otóż w tym samym czasie topniejący śnieg odsłonił zwłoki turysty, który jak się potem okazało był zaginionym w listopadzie zeszłego roku wraz z koleżanką studentem z Krakowa.  Jego koleżankę odnaleziono w tej okolicy dwa dni później. Fakt ten przypomniał nam o szacunku jakim zawsze należy obdarzać Tatry i ostrożności której nigdy za wiele, zwłaszcza gdy panuje zimowa aura. Na szczęście my nie planowaliśmy wchodzić na trudne szlaki- te zostawmy sobie na lato.

Strategia „Na Burzę”
Wokół przepełnionego parkingu z którego rozpoczyna marsz cała biomasa majowo-weekendowych turystów roi się oczywiście od kramów z pamiątkami. Normalka. Niestety, większość przyjezdnych w ogóle nie zwraca na nie uwagi i pośpiesznie drepta w kierunku Wodogrzmotów. Sklepikarze chcąc ich zatrzymać i nakłonić do zakupów wymyślili strategię marketingową „Na Burzę”. Polega to na tym, że schodzą się w kilku, patrzą z zafrapowaniem i niekłamanym zatroskaniem ku najbliższym szczytom i głośno, łamaną góralszczyzną dyskutują o tej strasznej chmurze burzowej co to nad górami zawisła. Robią to w taki sposób, że pomyśleć by można, iż wyprawa w tym kierunku byłaby czystym szaleństwem.  – Nad Wodogrzmotami już leje!- krzyczy jeden. -Będzie lać do wieczora- dodaje drugi. Tymczasem nawet moje laickie oko widzi wyraźnie że, nie dość że owa chmura nie ma nic wspólnego z deszczem, to jeszcze wisi  zupełnie gdzie indziej. Oczywiście nie muszę chyba dodawać, że tego dnia nie spadła ani jedna kropla deszczu. Ani nad Wodogrzmotami, ani gdziekolwiek indziej. Czy turyści się na to nabierają? Nie wiem- nie sprawdzałem, podreptałem dalej.

Sympatex vs Smalec
Rzecz ma się o butach, i muszę o tym napisać gdyż jestem zbulwersowany marketingowym gównem jakim szprycują nas producenci obuwia. Pierwszego dnia chodzenia po mokrym śniegu buty przemokły mi  całkowicie. Skarpetki miałem suche tylko na wysokości ściągaczy. Nie przepuszczały tylko na pierwszym wyjeździe, a zaczęły przemakać zanim się jeszcze dobrze rozchodziły, czyli  już na drugim wypadzie w góry.  Kupiłem w prawdzie nie profesjonalne,  ale z grubej skóry, wyposażone w membranę „wodoodporną” (co w połączeniu tworzy system o szumnej nazwie water resistant), przeznaczone do chodzenia po górach w warunkach zimowych. Producent tak o nich pisze: „Wysoki poziom oddychalności został osiągnięty bez obniżenia właściwości wodoodpornych. Finalny rezultat to wydajne oddychające, trwałe, wodoodporne obuwie - co bezpośrednio przekłada się na    wygodę i zadowolenie waszych stóp.
System ten nie przepuszcza wody z zewnątrz, równocześnie odprowadza wilgoć z wnętrza buta. Zapewnia to stopom suchość i komfort”.
A ja dodam od siebie: gówno prawda!
A ponieważ drugiego dnia wyprawy nie chciałem już chodzić w butach wypełnionych wodą, postanowiłem poradzić sobie z tym starym sposobem bieszczadzkich łazików: nacieranie skóry tłuszczem, w tym wypadku najlepszym dostępnym czyli smalcem.  Drugiego dnia buty przemokły mi  nieznacznie tylko na zgięciach. Smalec lepszy od Sympatexu. Zawsze to wiedziałem ale jakoś dałem się zwieść  reklamowym hasłom. Nauczka na przyszłość.

Niby prosty a ciężki. Szlak czerwony Przełęcz pod Kondracką Kopą – Kasprowy Wierch
Pogoda nie dopisała. Zachmurzenie i mgła. No ale siedzieć przecież bezczynnie nie będziemy. Po wypiciu kawy w schronisku na Kondrackiej Hali ustalamy, że pójdziemy na Kasprowy przez przełęcz pod Kondracką Kopą. Od Kopy to już cały czas granią będzie lekko- tak sobie myślimy- to przecież lajtowy szlak. Stwierdzenie to pewnie byłoby słuszne, gdyby dotyczyło słonecznego dnia letniego. A tymczasem śnieg ciągle zalega powyżej 1000 m npm, a im wyżej tym go więcej. Jest zimno i ślisko i coraz mniej widać, ale my już wspinamy się zielonym szlakiem na przełęcz pod Kopą.  Tak sobie myślę teraz, że może rozsądniej byłoby wtedy zawrócić jak większość turystów których mijaliśmy, ale grań nęciła, wyzywała i prowokowała.  No przecież to łatwy szlak. Jednak już samo podejście po zmrożonym śniegu było trudne i trzeba było uważać żeby się nie poślizgnąć bo można było po rozjeżdżonym śniegu zjechać połowę drogi w dół (turyści schodzący z góry zwykle zjeżdżali na tyłkach tworząc coś w rodzaju wyślizganego toru. A może oni jednak chcieli wejść? No dobra- uznajmy, że schodzili). Przełęcz pod Kondradzką jest. Doszła kolejna niedogodność czyli to co zwykle występuje na grani- silny wiatr. Teren tu jest bardzo zmienny. Momentami idzie się po suchych skałach, by za moment wejść na dwu metrową pokrywę śnieżną.  Łatwo jest zgubić szlak czego nie uniknęliśmy, wtedy Strach pukał już nas w ramię przedstawiając swoje koleżanki- Obawę i Panikę. Na szczęście w pobliżu kręcił się jeszcze Rozsądek, który zawsze ma w plecaku odrobinę trzeźwego myślenia. Dzięki temu szybko odszukaliśmy szlak. Dalej było jeszcze kilka stresujących miejsc. Jedno to było przejście pod 3 metrowym nawisem śnieżnym. Przechodząc pod nim (a właściwie to obok, bo tworzył on coś w rodzaju ściany wzdłuż której biegła ścieżka)akurat przypomniał mi się artykuł, który czytałem przed wyjazdem o „zabójczych nawisach”. W prawdzie chodziło o inne nawisy, ale wyobraźnia na wysokości 1800 m npm w wietrzny pochmurny dzień jakoś dziwnie jest pobudzona. Były jeszcze wąskie ścieżki w poprzek ośnieżonego zbocza, pod którym była…. mgła, a w tej mgle mogło przecież być wszystko, na przykład przepaść, albo urwisko, albo niewiadomo co jeszcze, ale lepiej tego nie sprawdzać. Może jednak lepiej było zawrócić na podejściu, jak miało to jeszcze sens? Bo teraz już nie miało.  Minęliśmy już  Goryczkową Czubę (1913), więc do Kasprowego już rzut beretem. A właśnie- Kasprowy! O której to zjeżdża ostatni kurs na dół? Koło 18ej? A która jest? Prawie 17! Niby nie daleko już ale w tych warunkach i zmęczeniu prędkość marszu nie jest zbyt wielka, a perspektywa schodzenia pieszo z Kasprowego niezbyt umilała tego marszu. Ale zdążyliśmy. I to na przed ostatni zjazd, bo byliśmy bliżej niż nam się wydawało.
Lekcja z tego płynie taka: zimowa aura w Tatrach czyni z prostych szlaków ciężkie i niebezpieczne przejścia. Jakież to prozaiczne, a zarazem łatwe do zapomnienia.

Dzień Trzeci.
Trzeciego dnia nie będę opisywał, bo przesiedzieliśmy go prawie całego pod schroniskiem na Kondradzkiej Hali popijając kawkę, stękając z powodu nadwyrężonych dniem poprzednim mięśni, i podziwiając grań którą pokonaliśmy. Była piękna słoneczna pogoda.
Panoramy: {gallery}Fotografia/gory/2009_05_01_tatry/pan:590:100{/gallery}

Rysuję od najmłodszych lat. W szkole zdarzało się, że niektóre zeszyty miały od tyłu więcej rysunków niż zapisanych lekcji od przodu. Przez lata fascynowały mnie różne sztuki wizualne. Poznałem fotografię, malarstwo, rzeźbę, grafikę komputerową i warsztatową, projektowanie i wiele innych, ale w sercu zawsze miałem rysunek. Zawsze dużą wagę przykładam do warsztatu. Lubię eksperymentować i nie cierpię zamykać się w konwenansach. Jak już coś robię, to robię to dobrze. Kowadło Artblog, to strona którą prowadzę od kilkunastu lat, jeszcze od czasów kiedy w całości pisałem ją ręcznie w htmlu. Robiłem wtedy wpisy na temat technik malarskich nie wiedząc nawet, że była to pierwotna forma aktywności, którą dzisiaj nazywamy blogowaniem. Dziś blogów jest tysiące, mimo to staram się, aby moja strona - podobnie jak twórczość - była rzetelna i autentyczna.

Moje Książki